O. Maksymilian w oczach podwładnego

Miałem to szczęście, że byłem osobiście przyjęty do zakonu przez o. Maksymiliana (mam jego odręczne pismo) i od kwietnia 1929 r. blisko współpracowałem z nim, jako jeden z członków klasztoru Niepokalanów. Podaję więc na życzenie Redakcji "Tygodnika" nieco nieznanych przyczynków do jego biografii.
- Prawie wszyscy znaliśmy jego częste wkładanie ręki pod kaptur. Zwykle miało to miejsce w czasie wysłuchiwania sprawozdań, przed decyzjami, przed otwieraniem ważniejszych listów itp. Wtedy to, mając przy łańcuszku od zegarka przypięty różaniec, dziesiątki razy dziennie polecał Niepokalanej różne oprawy, odmawiając "Zdrowaś". Ileż to razy, gdy wyłoniła się jakaś trudność, lub gdy trzeba było zadecydować coś ważniejszego, klękał przy biurku, a ja przy nim i wspólnie odmawialiśmy "Zdrowaś Maryjo".

Nasz o, dyrektor był też człowiekiem z krwi, kości i nerwów. Zdarzyło się więc i jemu (w lipcu 1929 r. "eksplodować"... Stemplowaliśmy w ekspedycji blankiety nadawcze PK0 dużymi pieczątkami z apelem do czytelników "Rycerza", by składali ofiary na nowo powstające w Niepokalanowie Małe Seminarium Misyjne. Jeden z braci - czy to z rozproszenia, czy z przemęczenia - tak nieostrożnie przykładał pieczątkę, że niektóre blankiety stawały się nieużyteczne. O. Maksymilian, zauważywszy to, zawołał z uniesieniem:
- Bracie, jak możesz tak robić? 0brażasz święte Ubóstwo! Tak nie wolno! Był to jedyny przypadek w ciągu dwunastu lat, kiedy widziałem o. Maksymiliana nie panującego nad nerwami. Ale było to uzasadnione oburzenie - czuliśmy to dobrze.
Widziałem nieraz, jak o. Maksymilian kilku słowami uspokajał strapionego brata, przejętego w czasie nawału prac rzeczywistymi czy domniemanymi trudnościami. Gdy widział, że trudno byłoby danemu bratu tę rzecz przeprowadzić, uśmiechał się dobrotliwie i zwykle mówił: - Dobrze, dziecko, dobrze! Nie martw się, daj mi ten kłopot, a ja już załatwię i wszystko będzie dobrze. Przyjętą trudność oddawał innemu, zdolniejszemu bratu i sprawa spokojnie, bez trudności bywała załatwiana.

Przed zapukaniem do furty w Niepokalanowie (15. 4. 1929 r.) wyrzuciłem do rowu resztę papierosów. A paliłem już kilkanaście lat, niekiedy do 60 sztuk dziennie. Nic więc dziwnego, że organizm w pierwszych dniach abstynencji gwałtownie domagał się nikotyny. Mimo że w klasztorze nikt nie palił, że były to pierwsze chwile powołania, że łaska Boża silnie wspierała, jednak przyszła gorączka i zdenerwowanie. Zauważył to o. Maksymilian, który już w pierwszych dniach polecił mi rysowanie planów dalszej rozbudowy Niepokalanowa i dokonywanie różnych obliczeń.

Zagadnął więc mnie:
- Co ci jest, dziecko drogie? Może jesteś chory? O, masz tętno przyspieszone...
- Zdaje mi się, że chory nie jestem, tylko bardzo chce mi się palić.
- Wytrzymaj, dziecko, do wieczora, potem coś na to poradzimy... Rzeczywiście wieczorem o. dyrektor przynosi mi papierosa kupionego specjalnie w Warszawie i wręcza mi go.
- Masz, zapal sobie. Przynajmniej trochę ci ulży... Ze zdziwieniem przyjmuję tego papierosa, oglądam - jakiś twardy, z ustnikiem i namalowanym popiołem.. Biorę jednak do ust, pociągam i... doznaję ulgi, gdyż kryształki mentolowe zawarte wewnątrz drewnianej rurki powodują przepływ piekącego powietrza, który działa podobnie jak dym papierosa.
O wszystkie materialne potrzeby braci bardzo się troszczył nasz dobry ojciec. Troska ta przebijała się zwłasz-cza w stosunku do cierpiących. Nie tylko starał się dla nich o lekarzy i lekarstwa, nie tylko pilnował, by bracia infirmarze skrupulatnie i z miłością wypełniali swe obowiązki względem nich, ale mimo - choćby najpilniejszych zajęć
- codziennie odwiedzał wszystkich chorych leżących w szpitaliku klasztor-nym lub w celach. Było to późną jesienią 1929 r. Jeden z młodszych braci poważnie zaniemógł. Z Warszawy nie przywieziono, z jakichś przyczyn, potrzebnego lekarstwa. Już po godz. 22 wezwał mnie ojciec Maksymilian i pyta:
- Czy umiesz jeździć na rowerze?
- O tak, proszę ojca dyrektora. W "cywilu" to nawet brałem udział w wyścigach.
- To dobrze dziecko, pożycz w sąsiedniej wsi Paprotnia rower i przywieź z apteki w Sochaczewie (ok. 15 km) konieczne choremu lekarstwo. Powróciłem szczęśliwie około godz. 1. Ojciec jeszcze na mnie czekał i dopiero po zaopatrzeniu chorego położył się do snu, by wstać normalnie ze wszystkimi o godz. 4.45, normalnie odprawić medytację ze wszystkimi, Mszę św. i normalnie po śniadaniu załatwiać liczne, częstokroć bardzo trudne sprawy - dużego już wówczas i szybko rozwijającego się klasztoru-wydawnictwa.

Minęło 30 lat od chwili kiedy zachęta o. Maksymiliana stałą się podnietą do napisania - znanego nie tylko w Polsce ale i w obcych krajach - wielotomowego kompendium wiedzy zegarmistrzowskiej, pt. "Zegarmistrzostwo". Stało się to tak.
Naprawą czasomierzy interesowałem się amatorsko jeszcze przed wstąpieniem do zakonu. Gdy z początkiem roku 1940 po różnych przygodach, w czasie przymusowego rozproszenia wojen-nego i po kilkumiesięcznej praktyce u zawodowego zegarmistrza na Wschodzie wróciłem do Niepokalanowa z kompletem narzędzi zegarmistrzowskich, o. Maksymilian przywitał mnie słowami:
"Dobrze, drogie dziecko, ze wróciłeś... Przez jeden dzień pobytu w klasztorze można więcej się uświęcić niż przez 10 lat na świecie. Tu nam wszystko pomaga do uświęcenia, a na świecie wszystko stara się obniżyć ducha i utrudnić zakonnikowi zdobycie nieba".

Zaraz też o. Maksymilian polecił mi przejąć od brata Anzelma Sekretariat Dyrekcji oraz nauczyć grupę braci zegarmistrzostwa. Początkowo jeden brat a później dwóch ślęczało nad zegarkami przy drugim stole w Sekretariacie Dyrekcji. Gdy jednak przybył trzeci a później dalsi, polecił mi o. Maksymilian zorganizować oddzielną pracownię w specjalnym lokalu. Tam właśnie po kilka razy dziennie - po uporaniu się z najpilniejszymi sprawami dyrekcyjnymi - przychodziłem, by udzielać pouczeń, rozwiązywać trudności i prowadzić wykłady.

O. Maksymilian miał zwyczaj codziennie wizytować pewną część dzia-łów pracy Niepokalanowa. Gdy więc pewnego dnia zaszedł do pracowni zegarmistrzowskiej i zauważył, że pro-wadząc wykład posługuję się podręcznikami niemieckimi, angielskimi, radzieckimi i francuskimi, odezwał się do mnie: "Dziecko drogie, i ty się męczysz obcojęzycznymi książkami i bracia-uczniowie tracą zbyt wiele czasu na notowanie, dlatego ty sam napisz po polsku odpowiedni podręcznik fachowy. Przecież stać cię na to...".

Słusznie przewidział o. dyrektor, że nie zabraknie nam pracy, gdyż solidność i terminowość wykonań spowodowały, ze chociaż w pewnym okresie - w czasie wojny - zegarmistrzostwem trudziło się u nas aż jedenastu braci, to jednak musieliśmy jeszcze oddawać nadmiar roboty innym zegarmistrzom. Nie czas było myśleć o pisaniu książki, gdy okupacja hitlerowska szalała na naszych ziemiach i gdy każdy myślał jedynie o przetrwaniu tej strasznej zawieruchy. Dopiero w r. 1942 zdałem w warszawskiej Izbie Rzemieślniczej egzamin czeladniczy, a w początkach 1946 r. mistrzowski. Wówczas to starszy Cechu Złotników i Zegarmistrzów, p. Franciszek Lipka, zaproponował mi napisanie podręcznika zegarmistrzowskiego. Moi przełożeni zgodzili się na prośbę Cechu. Początkowo całość wiedzy zamierzałem zawrzeć w dwu tomach. Podczas redagowania obfitość materiału trzeba było podzielić na cztery tomy, a ostatecznie na 25 grup tematycznych. Dotychczas ukazało się 8 tomów, dziewiąty jest w druku, a dziesiąty w opracowaniu.
Br. WAWRZYNIEC M. PODWAPIŃSKI OFMConv